Zastanawiam się dlaczego jedni rodzą się z optymizmem wypisanym na twarzy i kipiącym z duszy. Drudzy mają optymizm wypisany na twarzy, a z ich wnętrza emanuje smutek, jest jeszcze jedna grupa ludzi, która nie ma ani optymizmu na twarzy ani w duszy.
Z całego serca chciałabym zaliczać się do tej pierwszej grupy, i nawet z lekką zazdrością spoglądam na tych, którzy kipią radością. Drudzy niby kipią radością, a wewnątrz biją się z masą lęków. Niby nie chcą dopuścić ich do świadomości, niby chcą je zagłuszyć optymistycznymi podszeptami, a jednak … smutki często zwyciężają. Jak optymizm przenieść do swojego wnętrza. Jak go zaprosić, wepchać i zamknąć w sobie. Tak, żeby buzował i nie opuszczał nas. Ten życiowy haj by się przydał.
A może magia tkwi w sporcie , w diecie w tym, czym karmimy swoją duszę? Pewnie tak, ale jak jesteś przesiąknięty lękami, obawami i za dużo widzisz. Ale przecież ci co mają w sobie – zaznaczam w sobie – dużo optymizmu, też pewnie widzą i czują, tylko może coś innego.. Może widzą tą jasną stronę życia. A jak reagują na to co nie do zniesienia? Czy to omijają z myślą, że “nie ma co się z koniem kopać”. No niby to proste, niby coś w tym jest. Bo przecież wszystko jest w naszej podświadomości. Najgorzej mają ci, z których smutek wylewa się na zewnątrz. Moim zdaniem ci są najbardziej podatni na strzały i zranienie. Nie przybierając żadnej maski, dają siebie na tarczy. Często nie zdając sobie z tego sprawy, że to ich dodatkowo niszczy.
A może tej pierwszej grupy nie ma? Może to też jest pozór. Ah… sama nie wiem. A może to chwile radości wpływają na nich tak, że mają uśmiech od ucha do ucha? Bo wtedy coś ich uskrzydla, coś daje energię. A kiedy zasiadają w fotelu w zaciszu swojego domu, zagłębiają się w obawach…