Opętało nas zewsząd żałosne wyznawanie wiary. Jeden przez drugiego chce pokazać jak bardzo kocha Boga/lub inną świętą postać. Inaczej mówiąc chodzi mi o licytację na to, kto bardziej wierzy, a kto nie. Kto z miłości do Stwórcy jest w stanie połamać innym grzbiety. Kto ma większy krzyż. Kto dłużej idzie na kolanach, kto głośniej mówi, że miłuje…
Uwłaczające jest to, że wśród osób głoszących „słowo boże”, zaczyna się walka i udowadnianie sobie, kto ma rację, a kto jej nie ma. Dobrze, że nie musimy wiary poszukiwać na ulicach wśród pielgrzymów, w kościołach, w miejscach „świętych”, że możemy wsłuchać się w siebie i tam poszukać ukojenia, odpowiedzi i nadziei.
Nie jestem zdziwiona, że tak się dzieje. Ludzie z natury dzielą się na tych, którzy potrafią odróżnić dobro od zła, oraz tych, którym się to kompletnie pomieszało. Dobrze byłoby, gdyby się to równoważyło, ale szala niebezpiecznie się obsuwa w stronę tych, którym zatarła się już dawno ta granica. A najgorsze jest to, że profanum coraz bardziej przemawia bez tych “cudowności”, które daje nam sacrum.
Mnie osobiście profanum kusi. Jeżeli cudownościami zajmują się osoby budzące jedynie strach, a nie osoby z sercem na ręku, to nie ma czym sobie głowy zawracać. Lepiej fascynacji i mądrości poszukać w sobie.