Zastanawiam się, co jest takiego w kinie Quentina, że robi takie wrażenie? W sposób zabawny i przerysowany przedstawia historię prawdziwą do bólu. I choć prawda ta wzbudza kontrowersje, jest potrzebna. Poruszanie problemów społecznych to ważna sprawa. Nie wszystko można zamieść pod dywan. Niektóre historie wypływają intensywnie. I dobrze.
Problem rasizmu w USA ma swoją ciągłość, niestety. I choć przedstawienie go w groteskowy sposób uraziło za Oceanem Afro-Amerykanów, według mnie nie powinni się bulwersować. Tym bardziej, że dla oglądającego bardziej w umyśle dominuje problem samego niewolnictwa, a nie sposób w jaki został przedstawiony.
Lubię to w Tarantino, że potrafi właśnie w taki sposób przedstawić problem. Z dystansem, a nie z niepotrzebnym patosem. Po obejrzeniu filmu, chce się żyć, a nie powiesić na stryczku. Nie dołuje, nie przeraża, a w sposób przekonujący opowiada problem jaki istniał w Stanach w drugiej połowie XVIII wieku.
Dzięki niemu temat jest odświeżany, a według mnie warto mówić o tym, co nie jest do końca załatwione. Nie pisałabym tak, gdybym akurat w tym czasie nie czytała książki Barak Obamy „Odwaga nadziei”, w której porusza problem rasizmu, jaki istnieje niestety w niektórych kręgach w Ameryce. Niechęć jednak działa w dwie strony. Bo gdyby reżyserem “Django Unchained” był czarnoskóry twórca, obraz miałby zapewne u Afro-Amerykanów większą taryfę ulgową. Ale kolor skóry Tarantino na jego nieszczęście jest taki sam jak plantatorów i handlarzy niewolników.
Film dla mnie świetny. Po raz kolejny utarł nam nosa. Nadal potrafi zaskoczyć, choć mogłoby się nam wydawać, że już wszytko widzieliśmy.