Miałam wczoraj przyjemność wziąć udział w panelu dyskusyjnym na temat: “Czy literat wciąż musi się buntować?”, który odbył się podczas Festiwalu FurmanKa. Zaintrygował mnie tytuł, dlatego chętnie przyjęłam zaproszenie.
Zanim się pojawiłam zastanawiałam się nad buntem i jego formą. Czy ja faktycznie się buntuję? Generalnie buntuje się we mnie generalizowanie osób, nawet pisarzy. Nie lubię wszelkich kolektywów. Śmierdzi mi to sztucznością. Jakoś tak mam. Bo jak piszę, to nie znaczy, że muszę chodzić w rozciągniętym swetrze.. Już kiedyś o tym pisałam… Nie myślałam o sobie w ten sposób, że buntuje się… Opisuje w swoich książkach rzeczywistość, zauważam patologię, złe postępowanie, brak dekalogu u innych… To może zakrawać na bunt, ale nie chciałabym tego w ten sposób określać. Ja w ogólne nie chcę być określona.
Fascynuje mnie tajemnica, niedopowiedzenie.
Jednak po wczorajszej rozmowie, doszłam do wniosku, że najchętniej czytam autorów, którzy podobnie jak ja opisują rzeczywistość. Bez zbędnego lukrowania, kolorowania, bo dla mnie ten świat pomimo swojego piękna jest zalany ludzką głupotą, agresją, rządzą władzy i obojętnością. Te truizmy zatruwają mi życie, ale znalazłam na szczęście ujście… pisanie, być może to jest faktycznie bunt, ale niech zostanie to nienazwane, niedopowiedziane…