Coraz bardziej jest mi wstyd za naszą „pruderię” i zakłamanie oraz za to, że nieżyjąca osoba/bohater zawsze wygrywa z osobą żyjącą. Bo dopiero po śmierci zaczynamy czcić, doceniać. Ale nie bardzo wierzę w dobre intencje, a raczej w takie, żeby dokopać tym żyjącym.
Pisząc to myślę o artystach, ale nie tylko. Lubimy babrać się w historii, w chwilach naszej chwały, przenosząc to wszystko na teraźniejszość. Zastanawiam się dlaczego? Czy fakt, że większość Polaków jest katolikami, piętnuje nasze życie?
Dodajemy patos do wszystkiego. Pielęgnujemy legendy, czcimy śmierć, obchodzimy rocznicę śmierci, a nie urodziny. Czy to wynika z tego, że jesteśmy narodem smutnym? Czy wrednym? Ciągle chcemy udowodnić tym żyjącym, że to co było, to było super, a to co jest teraz, to nie jest już tak dobre… Najgorsze jest, że za pięćdziesiąt lat, to co jest teraz, nadal nie będzie dobre.
Utarły się u nas wzorce, żyjemy wspomnieniami, historią, która jest według mnie ważna, ale nie na tyle, żeby przy każdej okazji o niej mówić, porównywać, odtwarzać.
Podczas kiedy, może nam umknąć coś dobrego, co jest teraz. Mamy tendencję do wybielania naszych bohaterów. Nie wspominamy o tej ciemnej stronie ich życia. Traktujemy ich jak świętość, którą trzeb czcić. Coraz bardziej rozumiem ateistów, bo jakoś mam przeświadczenie, że przesada jest nieodzowną cechą katolików.
A smutne jest zdanie, które dziś przeczytałam w necie…. Jakoś sama mam takie odczucia jak Bielecki…
Jak przeczytałem raport, przeszło mi przez myśl i to, że powinienem był zostać na tej górze. Zostać, czyli zginąć. Byłbym teraz bohaterem narodowym – mówi ze smutkiem.