Kiedyś zostałam nagrodzona za list jaki napisałam do miesięcznika Pani. Pod wpływem artykułu dotyczącego sportów ekstremalnych, lekko objechałam osoby, które takowe sporty uprawiają. Mam mieszane uczucia, które mną szarpią od środka po dziś dzień. Z jednaj strony rozumiem pokonywanie kolejnych przeszkód, kolejnych barier. Sprawdzanie swojej wytrzymałości, udowodnianie sobie, że zniesiemy wiele, żeby czuć spełnienie, szczęście. Rozumiem miłość do czegoś co robimy, szaleństwo umysłu, który opętany jest myślami nad kolejnym niebezpiecznym celem.
Pobudek jest wiele i nie powiem, żebym nie zazdrościła siły, odwagi, konsekwencji, pracy, którą wkłada się w pasję, tym bardziej, tą niebezpieczną. Tu każdy element może zaważyć o tym, czy wszystko pójdzie pomyślnie. Podziwiam również za mocny charakter, który pozwala znieść myśl o tym, że coś może być nie tak, że to może być koniec. Bo nie chce mi się wierzyć, że się o tym nie myśli…
Druga strona medalu jest taka, że bliskie osoby narażone są na duży stres. Paraliż myśli każdego dnia towarzyszy, czekają dnia kiedy to się skończy….lecz kiedy jedno się kończy, zaczyna się coś innego….
Żyć w miarę rozsądnie z rozwagą, ale trochę nudno, czy rzucić się w wir niebezpiecznego życia, przesiąkniętego adrenaliną i innymi ekstremalnymi uczuciami, w pasję, którą można pokochać maksymalnie? Odwieczne pytanie.
Przypomnę przy okazji mój wpis na temat Kaca, który stracił życie…za szybko, niespodziewanie, w trakcie realizacji swoich, często niebezpiecznych wypraw. Przeczytajcie tutaj.