(…) Świat go uwiera swoim zakłamaniem, obłudą, tendencyjnością, lichym moralizatorstwem, pruderią intelektualną i nieustającą walką racji, w której oracje biorą górę nad prawdą. Świat boli go ogromem swego fałszu(…)
To zdanie z recenzji Leszka Żulińskiego na temat literatury Piotra Prokopiaka.
Wiem, że święta niebawem, że stajemy się na trzy dni lepsi, ale kiedy minie ten okres, zaczniemy być sobą. Tą recenzję, która ukazała się w “Gazecie Kulturalnej” dedykuję wszystkim tym, którzy borykają się, podobnie jak ja z takimi myślami.
W Szczecinku mieszka i tworzy Piotr Prokopiak, rocznik 73. Outsider bliżej nie związany z nikim i z niczym, borykający się obecnie ze swym bezrobociem i typowymi niesnaskami pisarskiego losu. A jest to jedna z najciekawszych postaci literackich swojej generacji. Wiedziałem o jego istnieniu od dawna, ale dopiero teraz miałem okazję przyjrzeć się bliżej temu, co robi.
Prokopiak debiutował w roku 2007 tomikiem „Narodzeni z wiatru”. Potem wydał jeszcze trzy kolejne zbiory, z których ostatni i ukazał się w roku 2010 i nosił tytuł „Homo hereticus”. Ten tom bardzo go określił. Był dojrzałym i wyrazistym usytuowaniem siebie w świecie zasadniczych dylematów i sporów, jakie toczą się od stuleci. Poezja moja najczęściej rymuje się z herezją – pada wyznanie w jednym z wierszy, i to zdanie jestem gotów uznać za znakomitą autodefinicję i autodeklarację. Prokopiak bowiem należy do poetów myślących, niepokornych, szczególnie „nastroszonych” przeciw wszelkiemu dogmatowi – od religijnego począwszy, na politycznym skończywszy. Świat go uwiera swoim zakłamaniem, obłudą, tendencyjnością, lichym moralizatorstwem, pruderią intelektualną i nieustającą walką racji, w której oracje biorą górę nad prawdą. Świat boli go ogromem swego fałszu. „Homo hereticus” to był tomik, który w dawnych czasach trafiłby na listę prohibitów; myślę, że dzisiaj też, gdyby to było możliwe. Równocześnie są to wiersze wspaniale ulokowane w kontekście historycznym i kulturowym, wynikające z rozległej wiedzy i – co widać – z poważnych przemyśleń na tzw. tematy zasadnicze. To bardzo istotna cecha, ponieważ gros naszej dzisiejszej poezji to babranie się w ego. Lepsze, gorsze, bardziej lub mniej narcystyczne dłubanie we własnej, za przeproszeniem!, duszy. Zanika poezja wielkich tematów i problemów, która chce się zmierzyć ze światem, z rzeczywistością, chce być sejsmografem i sumieniem epoki, dawać świadectwo i wygrażać pięścią wszelkiej hipokryzji. Tak, hipokryzja, jakiego by nie była autoramentu, to główna hydra tych wierszy. Ale znajdziemy tu również odważne akty demitologizacji mitów polskich i wnikania w dramat ułudy, którego już na co dzień nie odróżniamy od rzeczywistego „stanu rzeczy”. Czytałem np. w maszynopisie wstrząsający wiersz Prokopiaka, którego bohaterem jest Stefan Dąmbski (postać realna), żołnierz AK, który po latach przyznał się, że podczas rozstrzeliwania Niemców, Ukraińców, milicjantów, cywili, dzieci czuł demoniczną satysfakcję i czynił swoje krwawe rzemiosło z ekscytującym zapałem. Nie wytrzymał; po latach popełnił samobójstwo. Przyznając się do własnego zwyrodnienia, zrozumiał, że był zbrodniarzem. Polsko, ojcowizno moja, ksenofobio zalatująca kadzidłem i bigosem… Wstrząsający wiersz, wciąż obrazoburczy, wciąż „nie do przyjęcia” przez większość polskich czytelników.
No więc nie wróżę Prokopiakowi łatwej drogi twórczej; nasza bigosowa, heroikomiczna i bogoojczyźniana bigoteria nie przyjmie do wiadomości jego racji, nie doceni tego fermentu, zapijając się nadal własnym zacierem. Na dodatek stała się rzecz straszna – tenże autor w tym roku popełnił powieść pt. „Odsypiając przeszłość”. Książka drażliwa i wzbudzająca emocje – na szczęście, czego jestem przykładem, także pozytywne.
Rzecz dzieje się w Zakładzie Opieki Zdrowotnej, gdzie główny bohater trafia na odwyk. A tam – dzisiejsza Polska w miniaturze. Sądziłem, że będzie to groteska społeczno-polityczna, ale to jest raczej „lot nad kukułczym gniazdem” a la polonaise. Na jednym biegunie tej społeczności pacjent nazywany Moherem, na drugim – Towarzysz. No to już domyślacie się, co dalej…
Prokopiak porwał się na rzecz arcytrudną – na podsumowanie atmosfery i sporu politycznego, jaki toczy się u nas od dwóch dekad. A że serce ma po lewej stronie, to zobaczyć tu możemy kawałek naszej trudnej historii, ideologii i oszołomstwa. Polski problem antysemicki, irracjonalna rusofobia, zaprzeszłe traumy, uprzedzenia, mity i alergie. Sporo dywagacji na temat religii i Kościoła (z papciem Rydzykiem włącznie), przede wszystkim na temat naszego trywialnego katolicyzmu, nie mającego wiele wspólnego z mądrą wiarą. I ta nie kończąca się awantura o to, kto jest lepszym Polakiem, kto nam Polskę rozkrada, kto nam ją wyzwoli spod wiecznie trwającej niewoli. I awantura o ocenę PRL-u. Jednym słowem, piekło w domu wariatów, pardon, pacjentów, jakimi wszyscy po trochę jesteśmy… Moher i Towarzysz nieustannie skaczą sobie do oczu, reszta bierze stronę jednego lub innego, większość nic z tego nie rozumie.
Świetna rzecz; bolesna, zadziorna i szczera. I nie myślcie sobie, że to jakaś agitka. Prokopiak udźwignął tekst etycznie i artystycznie, wzbogacił go o ładne „momenty liryczne”, również „didaskalia intelektualne”. Dużo tych gorących treści jest postawionych w perspektywie uniwersalnej. Jeśli pominąć szczegóły historyczno-faktograficzne, można by uogólnić, że powieść mówi o naszym outsidingu egzystencjalnym, w jaki wszyscy razem wpakowaliśmy się w tej wojnie polsko-polskiej.
Tak, mamy tu dzisiejszą Polskę w pigułce. Gorzkiej!
Myślę, że Piotr Prokopiak nie powiedział ostatniego słowa. Jego talent i intelekt da jeszcze znać o sobie. Ja trzymam kciuki…